Bal (2020) | recenzja filmu Netflixa

Kiedy za oknem buro i ponuro, a zmęczenie szarą rzeczywistością daje się już wszystkim we znaki, wtedy na ratunek przybywa on… cały na kolorowo! Netflix, bo o nim mowa, zaserwował swoim subskrybentom filmową adaptację musicalu, w którym królują miłość oraz kicz.

Nieudaczni “liberałowie z Broadwayu”, jak to zabawnie sami siebie określają bohaterowie, przybywają na ratunek pewnej licealistki, której szkolna rada rodziców zabroniła pójść na tytułowe przyjęcie w parze ze swoją dziewczyną.

Zaczynając od tego, co stanowi serce każdego musicalu, trzeba przyznać, że soundtrack nie jest wielce zachwycający, ale zdecydowanie zawiera ze dwie perełki, do których wraca się z przyjemnością. Również choreografia nie wyróżnia się niczym szczególnym, ale efekt robią natomiast kostiumy i absurdalny przepych barw. Jeśli chodzi o aktorów, Meryl Streep wciąż ma tonę energii i trzyma formę, James Corden (wbrew temu, co głoszą “internety”) wcale nie wypada źle, a Jo Ellen Pellman, która wciela się w nastoletnią Emmę, zalicza bardzo solidny debiut filmowy.

Brak tolerancji wśród młodzieży to niestety wciąż aktualny problem, który trzeba poruszać. W “Balu” twórcy zgrabnie się z nim mierzą, wykorzystując przerysowane cechy gatunku, jednak nie da się ukryć, że w pewnym momencie dawka “krindżu” staje się nieco męcząca.

W drugim akcie scenariusz zdaje się być z kolei poszatkowany. Wynika to głównie z nieudolnego dzielenia czasu ekranowego między sporą liczbę bohaterów. I tak np. niektórzy, jak choćby Nicole Kidman czy Andrew Rannells, zdają się tu być wyłącznie po to, by zaśpiewać po jednej piosence (same w sobie świetne, notabene). Brakuje tu przekonywującego i naturalnie wybrzmiewającego rozwoju bohaterów, który z kolorowego guilty-pleasure uczyniłby całość bardziej angażującą.

Choć “Bal" to urocza produkcja i w pewnych aspektach wzbudza naprawdę pozytywne odczucia, całość jest przeciętnie skonstruowana, przez co poza pojedynczymi scenami nie robi większego wrażenia.