Na lodzie (2020) | recenzja filmu Apple TV+



Sofia Coppola połączyła ostatnimi czasy siły z Apple, ponownie zatrudniła swą muzę w osobie Billa Murray’a i stworzyła produkcję opowiadającą o codzienności. Niestety, nie robi ona tego niczym Jim Jarmusch w “Patersonie”, który skłania do refleksji oraz imponuje swym minimalizmem.

Sercem i duszą “Na lodzie” bez wątpienia jest właśnie wspomniany Murray, który wypada niezwykle uroczo, mimo iż wciela się w sędziwego, seksistowskiego playboya. Nie sposób ukryć, że nieustannie wyczekuje się kolejnych scen z jego udziałem. Również Rashida Jones, grająca jego córkę i główną bohaterkę w jednym, prezentuje się całkiem solidnie, a najlepsze aktorstwo prezentuje właśnie w duecie z Murray’em. Ich interakcje przekładają się na kilka zabawnych scen i niewątpliwie jest w nich odpowiednia ilość przysłowiowego “mięsa”, by podczas oglądania nie zanudzić widza. Podobać mogą się też zdjęcia, które momentami naprawdę fajnie akcentują maleńkość postaci względem otaczającego ich Nowego Jorku.
Tak czy owak, im dalej w las, tym coraz bardziej staje się jasne, iż Coppola nie ma tu tak naprawdę nic konkretnego do powiedzenia, chyba że za docelową puentę uznać coś w stylu: “warto ze sobą rozmawiać”. Nawet jeśli taki był jej zamiar, “morał” ten zostaje przedstawiony na bazie przewidywalnej, banalnej wręcz historii o stereotypowych małżeńskich problemach oraz podejrzliwości. Dywagacje na temat relacji damsko-męskich są po prostu mocno powierzchowne. Same postacie, nie licząc tej Murray’a, nie zaznaczają z kolei swej obecności na ekranie niczym charakterystycznym, co umożliwiłoby w większym stopniu zaangażować się w ich prywatne, życiowe rozterki.
“Na lodzie” to półtorej godziny całkiem uroczej, lekkiej historii, w której koniec końców nie ma jednak praktycznie nic, co czyniłoby ją szczególnie wartą polecenia, czy też w ogóle dłuższej rozmowy na jej temat. Choć bez dwóch zdań seans sam w sobie jest przyjemny, nic nie poradzę na to, że ulatuje z mej pamięci w tempie wykładniczym.