Babyteeth (2019) | recenzja

Filmów o śmiertelnie chorych nastolatkach powstało więcej niż wiele. Choć niewątpliwie w “gatunku” tym zdarzają się wyjątki, podchodząc do seansów zazwyczaj jest jasne, czego się po nich spodziewać i rzadko kiedy zaskakują. “Babyteeth” jednak to robi. I nie chodzi mi o fabułę, ale wyczucie, z jakim twórcy opowiadają nam o 16-letniej Milli i jej wędrówce przez chorobę.

Pierwszą rzeczą, którą warto podkreślić rozprawiając na temat debiutanckiego dzieła Shannon Murphy, to że emocjonalny szantaż i sztuczna ckliwość, czyli częste składniki tego typu filmów, nie mają tutaj miejsca. Australijska reżyserka z godną owacji empatią i spokojem kreśli pełen marzeń, frustracji i pośpiechu portret psychologiczny głównej bohaterki, której kończy się czas.
Wątek jej fascynacji Mosesem, chłopakiem z problemami, nie pełni tu stereotypowej funkcji pod hasłem: “ach, zmienię tego bad boy’a”, ale obrazuje znacznie bardziej rzeczywiste zachowania i emocje.
Kolejnym ciekawym, wartym podkreślenia punktem scenariusza jest pokazanie, jak w tej dramatycznej sytuacji radzą sobie rodzice Milli. Poświęcenie wcale sporej ilości czasu ich stanowi psychofizycznemu sprawia, że to, co w filmie ostatecznie najważniejsze, wybrzmiewa w sposób kompletny.
Co by jednak nie mówić, najbardziej imponującym elementem całości są tu aktorzy. Film ten jest pod tym względem absolutnie fenomenalny. Relacja między postaciami Elizy Scanlan i Toby’ego Wallace’a jest wygrana w sposób intrygujący i zarazem autentyczny, natomiast maestria, jaką prezentuje przede wszystkim Ben Mendelsohn, bezkompromisowo uderza w widza na przestrzeni ostatnich kilkunastu minut, które rozdzierają serce i ściskają za gardło.
Niestety, ale momentami można odnieść wrażenie, że całość, brzydko mówiąc, odrobinę się miota i w przypadku pojedynczych wątków zapomina je rozwinąć, bądź postawić przy nich przysłowiową kropkę nad “i”. Mając jednak na uwadze wszelkie wcześniej wymienione zalety, jestem w stanie “Babyteeth” to wybaczyć. I to bez wahania.