Wszyscy moi przyjaciele nie żyją (2020) | recenzja filmu Netflixa



Po słabej “Erotice 2022”, czy też inaczej: pierwszym polskim filmie Netflixa, naszła mnie obawa, że jeszcze trochę minie, nim ujrzymy udaną rodzimą produkcję na tej platformie. Pomyślałem: “Do trzech razu sztuka?”. Nie trzeba było jednak długo czekać, albowiem już drugi filmowy projekt znad Wisły wyszedł gigantowi streamingu naprawdę satysfakcjonująco.

Jeśli miałbym porównać “Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” do znanych dzieł z ostatnich lat, bez wahania wskazałbym, że jest to swego rodzaju mix “Climaxu” oraz “Projektu X”. Anarchia oraz poprzedzająca ją impreza to nie jest odkrywcze zestawienie i choć Jan Belcl w przeciwieństwie do takiego Gaspara Noe nie zaskakuje tu żadną oryginalną formą realizacji bądź przekazu, wciąż wykonuje solidną robotę, tworząc kino eksploatacji urokliwie wierne przyjętej konwencji.
Przede wszystkim imponuje, jak świetnie w swym reżyserskim, scenopisarskim i montażowym (!) debiucie Belcl radzi sobie z prowadzeniem historii. Na szczególne wyróżnienie zasługuje właśnie montaż. Umiejętne operowanie licznymi wątkami imprezowiczów, zgrabnie ze sobą powiązanymi, sprawia, że żaden z nich nie nudzi i do każdego chce się wracać jak najszybciej. Pochwała należy się też praktycznie całej obsadzie. Jest to kolejny po np. “Wilkołaku” czy też “Monumencie” przykład filmu, w którym ciężar spoczywa na barkach młodego pokolenia polskich aktorów, którzy ponownie nie zawodzą. Piosenki są z kolei doskonale dobrane do tego, co dzieje się na ekranie.
Przyznam jednak, że jak na mój gust niektóre sceny idą o krok za daleko w swej obrzydliwości, co tonuje końcowe odczucia. Nie da się też ukryć, że jedno bądź dwa rozwiązania są dość naciągane, ale szczęśliwie nie na tyle, by zniwelować ogólną frajdę.
“Wszyscy moi przyjaciele nie żyją” to wciągająca jazda bez trzymanki, która w pełni świadomie operuje licznymi absurdami, dostarczając zarazem tonę rozrywki. Na tej sylwestrowej balandze żaden z uczestników, tj. widzów, nie powinien się nudzić.