Possessor (2020) | recenzja

Kiedy tylko wpadło mi w oko, jak pozytywne recenzje zebrał, oraz że jest to film z gatunku sci-fi/thriller (bardzo lubianej przeze mnie mieszanki), "Possessor" momentalnie stał się dla mnie jedną z najbardziej intrygujących i oczekiwanych produkcji. Niestety, mówiąc wprost, seans zakończyłem z poczuciem obojętności wobec tego, co zobaczyłem.

Niewątpliwie jednak jest tu kilka elementów wartych docenienia. Brandon Cronenberg, reżyser i scenarzysta w jednej osobie, ewidentnie wiedział, jakie tematy i problemy chciał poruszyć poprzez swoje dzieło. Strach przed nieustannie ewoluującą technologią, tutaj przedstawioną m.in. jako narzędzie służące do dosłownego przejmowania kontroli nad dowolnymi osobami, to rzecz naturalna, którą Cronenberg ubiera tu w nietuzinkową oprawę audiowizualną. Za sprawą niepokojącej ścieżki dźwiękowej (przywodzącej chwilami na myśl “Anihilację”), a także fantastycznie kadrowanych ujęć, film ten jest w stanie ucieszyć zarówno słuch oraz wzrok każdego kinomana. Całość zostaje też pod koniec spięta imponującą klamrą, która ładnie, bez zbędnej ekspozycji, domyka wątek głównej postaci granej przez Andreę Riseborough.
Biorąc pod uwagę hektolitry krwi oraz szczegółowo zaprezentowaną przemoc zabrzmię teraz jak podręcznikowy socjopata, ale podczas seansu nie czułem żadnych emocji, czy to wobec bohaterów, czy też wydarzeń, jakie mają miejsce na ekranie. Cronenberg bynajmniej nie spieszy się z rozwojem akcji, co w tym konkretnym przypadku niestety przekłada się na niemal godzinne znużenie. Świat przedstawiony nie zostaje jakkolwiek rozwinięty poza główny koncept (i tak enigmatyczny), natomiast wątki bohaterów nie dostarczają żadnego emocjonalnego punktu zaczepienia. Ciężko momentami wyzbyć się wrażenia, iż kolokwialnie mówiąc ma się tu do czynienia z pewnego rodzaju przerostem formy nad treścią.
Choć "Possessor" jest zrealizowany z godną pochwały wizją, jako całość nie dostarcza wielu argumentów, by na dłużej zagościć w umyśle widza.