Niebo o północy (2020) | recenzja filmu Netflixa



Choć dotychczasowe reżyserskie CV George'a Clooneya zawiera solidne punkty, nie ma w nim jeszcze dzieła, które można by określić mianem fenomenalnego. "Niebo o północy", nowy film produkcji Netfliksa, tego stanu rzeczy bynajmniej nie zmienia.

W obliczu globalnej katastrofy samotny naukowiec chce ostrzec powracających na Ziemię astronautów - ot, fabuła. Rozkładając ów koncept na czynniki pierwsze, całość rysuje się iście ekscytująco: Arktyka, apokalipsa, kosmos… Rzeczywistość nijak ma się jednak do tego, co widnieje “na papierze”. Ale po kolei.
Odświeżający jest tu brak ekspozycji co do niszczącego świat kataklizmu. Nie to jest sercem opowiadanej historii, tak więc doceniam wstrzemięźliwość twórców, którzy dają tym samym szansę wyobraźni widza. Nie posiadanie wszelkiej wiedzy na ten temat pozwala zresztą lepiej wczuć się w sytuację zbitych z tropu postaci.
Jeśli chodzi o stronę wizualną, spory jak na streaming budżet rzędu 100 milionów dolarów został wykorzystany efektownie. Zarówno śnieżne krajobrazy jak i wnętrza statku kosmicznego cieszą oko. Imponująco wypada także pewna drastyczna, raczej niespotykana sekwencja w przestrzeni kosmicznej.
Niestety, poza tą sceną, której spoilerować nie chcę, całość nie wzbudza szczególnych emocji. Są to niestety, brzydko mówiąc, flaki z olejem. Scenariusz nie jest tak głęboki, jak wydaje się twórcom, a niezbyt umiejętnie wyważone przeskoki między kosmosem a Arktyką przekładają się na liczne dłużyzny. Żal za błędy przeszłości, tj. motyw przewodni, nie jest argumentowany żadną ewolucją postaci, w efekcie czego jawi się jako pusty sentymentalizm.
Nawet tak mocne nazwiska w obsadzie, jak właśnie Clooney czy też Felicity Jones, nie mają tu wielu okazji, by pokazać swe umiejętności.

“Niebo o północy” finalnie nie wybrzmiewa ani jako dramat traktujący na temat starości, ani jako postapokaliptyczne science-fiction z akcją w kosmosie. Są tu elementy dobrej historii, ale niestety ich potencjał nigdy nie zostaje wykorzystany.