Ma Rainey: Matka bluesa (2020) | recenzja filmu Netflixa

Po seansie “Ma Rainey: Matka bluesa”, filmowej adaptacji teatralnej sztuki, po raz pierwszy w tym roku poczułem, że naprawdę wchodzimy w sezon nagrodowy. Netflix zaserwował nam bowiem jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą produkcję ostatnich wielu miesięcy.

1927 rok, Chicago. Grający dla tytułowej Matki bluesa muzycy spotykają się na sesję nagraniową, podczas której dochodzi do - nazwijmy to - zderzenia charakterów.
Jest to pełna metafor historia, w której przeróżne motywy tematyczne można by długo rozkładać na czynniki pierwsze. Na pierwszy plan wysuwa się napędzająca głównego bohatera niebezpieczna mieszanka traumy z ambicją, by zaistnieć w świecie, który na każdym kroku wykorzystuje czarnoskórych artystów. “Ma Rainey (...)” to również fascynujący portret starcia dwóch odmiennych podejść do wykonywanej pracy: rzemieślniczego z pełnym pasji indywidualistycznym.
Działają tu praktycznie wszystkie elementy. Dialogi, wciągające i błyskotliwe, wraz z soundtrackiem oraz granymi przez zespół kawałkami nadają całości wyśmienity rytm (dodam jednak, że raz czy dwa poczułem zbędne przeciągnięcie sceny).
Choć dosłownie cała obsada zasługuje na najwyższe wyrazy uznania (Viola Davis to istna siła natury), szczególną uwagę trzeba poświęcić jednej osobie. Chadwick Boseman, bo o nim oczywiście mowa, w swej ostatniej roli zalicza najlepszy występ w karierze. Jego kreacja jest jedną z tych, które bez wahania można określić mianem magnetycznych i nie mam cienia wątpliwości, że z czasem stanie się kultowa. Czymś wyjątkowym są charyzma i energia, jakie wnosi on na ekran, natomiast skuteczność, z jaką potrafi w jednej chwili bawić i intrygować, a w drugiej miażdżyć serce, to aktorska maestria. Chadwick zasługuje na wszelkie nagrody i nie chcę nawet słyszeć obrzydliwego: "nominowali go/wygrał, bo umarł".
"Ma Rainey: Matka bluesa" to słodko-gorzka opowieść: z jednej strony szalenie satysfakcjonująca, z drugiej niezwykle smutna. Prawdziwa filmowa uczta.